Za horyzontem regrywalności

Dzisiejsze gry planszowe żyją bardzo krótko. Miesiąc po premierze zazwyczaj już ledwo o nich pamiętamy, i chociaż grzeją jeszcze przez jakiś czas miejsce na półce, na stole lądują znacznie rzadziej. Jak wiele razy siadamy do gry na fali „nowości”? Po ilu partiach sięgamy po nowsze produkcje?

 

Współczynnik regrywalności

Dla większości osób będą to góra cztery partie. Cztery wieczory od zdzierania drżącymi z emocji dłońmi folii z pudła do stanu „e, to już mam ograne”. Na potrzeby tego tekstu nazwijmy sobie tę liczbę partii „współczynnikiem regrywalności”. Oczywiście mowa o większości graczy i o większości tytułów. Zwłaszcza tych cięższych, przy imprezówkach ten współczynnik jest zazwyczaj nieco wyższy. Być może w Twoim przypadku jest zupełnie inaczej (i jeśli tak, to chętnie się o tym dowiem) albo wręcz to ja żyję w bańce, gdzie wszyscy tak robią, a „normalni gracze” katują swoje gry po grób. Jasne, nie twierdzę, że po zagraniu tych kilku razy już więcej do gry nie usiądę, ale po przekroczeniu mojego osobistego współczynnika regrywalności dla danej gry znacznie chętniej odfoliuję gorącą nowinkę niż zaproponuję jeszcze raz to samo.

Dożyliśmy ciekawych czasów, w których recenzent nierzadko zagra w grę więcej razy podczas samego ogrywania tytułu do recenzji niż potencjalni nabywcy kiedykolwiek po zakupie. A jednak – pomimo takiego stanu rzeczy – niemal ślepo podążamy za tą mityczną regrywalnością. Ciągle da się słyszeć głosy osób, które nie kupią Pandemica Legacy, bo wystarcza „tylko” na około 18 rozgrywek. Jasne, po rozegraniu kampanii pudło można w zasadzie wyrzucić, ale to i tak więcej, niż gramy w większość gier. A T.I.M.E. Stories? Jeden scenariusz to maksymalnie tylko trzy podejścia, ale tutaj nic się nie zużywa – pudełeczko spokojnie można potem odsprzedać.

Tak więc standardowy współczynnik regrywalności to mniej więcej 4 (a przynajmniej takie odniosłem wrażenie na podstawie licznych wypowiedzi w internecie, ponieważ fachowych statystyk nie zbierałem), ale gracze i tak wzbraniają się przed tytułami, których potencjalne maksimum jest „tylko” kilkukrotnie wyższe.

Podróż w nieznane

Co jednak znajduje się dalej? Co leży tam, gdzie gracze grają w jeden i ten sam tytuł jakąś absolutnie absurdalną liczbę partii? Tak się składa, że jestem jednym z takich graczy. Pozwólcie, że opowiem Wam moją historię.

Przed wyruszeniem w drogę…

Dawno, dawno temu zajarałem się na „nową, lepszą mafię bez odpadania”, czyli grę Avalon. Długo nosiłem się z zakupem, bo w końcu w klasyczną Mafię mogłem grać za darmo. To było jeszcze wtedy, kiedy myślałem, że kilkadziesiąt złotych za customową talię kart i garść żetonów to bardzo dużo. Ostatecznie zdecydowałem się, kupiłem i… zawiodłem się straszliwie. Pierwsza partia była kompletnym nieporozumieniem. Moi współgracze nie mogli zrozumieć idei Merlina, głosowania na skład po którym dopiero następowało właściwe głosowanie na uwalenie misji, nie bardzo chcieli „kłamać” w żywe oczy, nie czuli gry nad stołem czy wreszcie byli kompletnie zawiedzeni tym, że z taką łatwością odkryliśmy, kto był zły (ale źli gracze grali… no, po prostu źle). Z trudem przekonałem ich do drugiej partii. Że to przez to, że graliśmy pierwszy raz, teraz już skumaliśmy i będzie lepiej. Niestety, było dokładnie tak samo jak za pierwszym razem. Brzmi jak totalna katastrofa, prawda?

To był moment, kiedy pierwszy raz w życiu łamałem się, walczyłem sam ze sobą, bo nie chciałem się przyznać do pierwszej w karierze planszowej wpadki. Do tej pory zawsze byłem w stanie określić potencjał gry na podstawie instrukcji, tym razem nie trafiłem zupełnie. Jedną z opcji było podkulić ogon i sprzedać pudełko, drugą – odłożyć je na półkę i na razie udawać, że nic się nie stało. Ponieważ ciężko przyznać się do porażki, wybrałem to drugie. Jakiś czas później kolega zaprosił mnie na wspólne granie ze swoją ekipą. Po zagraniu w danie główne już mieliśmy się rozejść, ale w sumie zostało jeszcze z pół godziny, więc zaproponował… Avalona. Z jednej strony miałem w pamięci niedawne doświadczenia, z drugiej – co miałem do stracenia?

Ta jedna partia zmieniła zupełnie bieg wydarzeń. Zażarło totalnie. To była niezwykle intensywna, pełna analiz i intryg, bardzo emocjonująca gra. Spóźniłem się wtedy na autobus, ale nie żałuję. Przegrałem przez błąd kolegi z drużyny, który za późno postawił na właściwą kartę, przez co postawił nas w sytuacji bez wyjścia. Wychodziłem jednak uradowany w stu procentach. Odkryłem piękno tej niewielkiej gry. No i okazało się, że miałem rację. Nie pomyliłem się, to nie gra była słaba, tylko gracze.

…należy zebrać drużynę

Po powrocie do mojej ekipy spróbowaliśmy jeszcze raz (ale przebiegle w nieco odświeżonym składzie). Tym razem jednak siadałem do stołu zdeterminowany na sukces, bo cały czas miałem przed oczami wydarzenia tamtego wieczoru. Wiedziałem już, jak duży potencjał zamknięto w tych kilku kartach i niewielu żetonach. Nie było łatwo, ale udało się. Chwyciło! To było coś, czego potrzebowaliśmy od dawna w te wieczory, kiedy spotykaliśmy się w jakieś dziesięć osób przy niewielkim stole. Trzeba Wam wiedzieć, że wtedy jeszcze moja ekipa nie była zbyt planszówkowa, po prostu wspaniali kumple, z którymi spędzałem sporo czasu.

Graliśmy jedną partię za drugą przy każdej możliwej okazji, a spotykaliśmy się przynajmniej raz w tygodniu. Zabierałem Avalona we wszystkie miejsca gdzie był choćby cień szansy, że uda się w niego zagrać. „Sprzedałem” co najmniej kilka pudełek innym graczom, których zafascynował geniusz tej nieskomplikowanej produkcji. Grałem w naprawdę wielu różnych konfiguracjach tak graczy, jak i postaci opcjonalnych. Potrafiłem poprowadzić zapoznanie w dowolnym wariancie, niemal automatycznie, choćby w środku nocy, i to z zamkniętymi oczyma (pozdro dla kumatych ;>). Dziś straciłem już dokładną rachubę, ale liczba moich rozegranych w Avalona partii jest czterocyfrowa. Była to gra, której jako pierwszej dałem dziesiątkę na BGG (bo niby czego mógłbym chcieć więcej od gry za kilkadziesiąt złotych?). Ciekawostka – była to też gra, przez którą zacząłem koszulkować wszystkie moje gry (zdjęcia przedstawiają mój prywatny egzemplarz, ale nie wszystkie partie zagrałem właśnie na nim). I chociaż ciągle chętnie do niego siadam, już go raczej nie proponuję. Myślę, że Avalon zrobił swoje. Dotarłem do jego współczynnika regrywalności. Jednak w przeciwieństwie do wielu gier, nie wynosi on cztery. On jest czteroCYFROWY.

Za horyzontem

Nie będę się spierał, że jest to najlepsza gra na świecie, bo sam tak nie uważam. Uważam, że jest zdecydowanie najlepsza w kategorii gier mafijnych, a przy okazji fenomenalna jako gra w ogóle.

Myślę, że moja historia uprawnia mnie do próby odpowiedzi na pytanie, co znajduje się za horyzontem regrywalności. Czy to fikuśna, skomplikowana, głęboka mechanika? Nie sądzę. Tę avalonową miałem w małym palcu już po kilku rozgrywkach. Myślę, że za horyzontem regrywalności znajdują się gracze. Bez wspaniałych ludzi nigdy nie zagrałbym tylu partii w coś tak prostego. Bo po drugiej stronie stołu zawsze siedzi człowiek. Zawsze. Tak – nawet, kiedy grasz solo. Bo tym człowiekiem równie dobrze może być autor, który pokazuje palcem na planszę i mówi: „Ej, a to sprytne rozwiązanie już widziałeś? Schowałem je tu dla Ciebie”. To nie gry są najlepsze w naszym hobby – to ludzie. Żeby to dostrzec wystarczy czasem tylko zagrać kilkaset partii w to samo.

 

  • Pingback: Przegląd Planszowy #1168 - Board Times - gry planszowe to nasza pasja()

  • Astro Labius

    Bardzo fajny tekst i ciekawe wnioski. Pozdrawiam.

    • Lukashi

      Bardzo fajny avatar, dziękuję i pozdrawiamy również 😉

  • Pedro P.

    Bardzo fajny tekst. Muszę jednak spróbować, bo długo te gry pomijałem. A jak się ma Avalon do Resistance?

    • Lukashi

      Dzięki! Spróbuj koniecznie 😉

      Dla mnie zdecydowanie Avalon > Resistance, ale w to drugie grałem dużo mniej. Po tym, jak pokazałem znajomym fanom Resistance Avalona zmienili zdanie z „niemożliwe że Avalon jest lepszy” na „przyniosłeś Avalona? Bo My Resistance nie braliśmy” ;p

      Generalnie klimat jest luźniejszy, łatwiej zaprosić nowe osoby do gry, według moich doświadczeń nad Resistance więcej osób kręci nosem, mechanicznie są do siebie dość podobne, z tym że Avalon jakby trochę mniej chaotyczny, nie ma kart intryg, za to jest niesamowicie dobrze działająca postać Merlina. Do tego cała masa ciekawych postaci (polecam zestaw Morgana + Parsifal), minidodatki (Excalibur i Pani Jeziora). Polecam grać z głosowaniem tajnym, w moim odczuciu zapewnia najwięcej frajdy, ale co kto lubi.

      Żeby oddać sprawiedliwość – do Resistance wyszedł dodatek, podobno fajny, ale nie miałem okazji zagrać.

      Pozdrawiam i powodzenia w wodzeniu za nos współgraczy!